Percy Bysshe Shelley: Ozymandias
2024-05-26Stanisław Jachowicz: Dwa pługi
2024-05-30Piotr Sitarz: Pies
W małej wiosce, w skład, której wchodziło zaledwie kilka domów, mieszkał stary mężczyzna. Jego twarz była cała w zmarszczkach, a włosy już w pełni świeciły szarością. Doczekał się, tak sędziwego wieku, że nikt nie pamiętał już, kiedy się urodził. Wątpliwe jest nawet, czy on sam zna tę datę. Wbrew oczekiwaniom nie wpisywał się w stereotyp słabego i obolałego staruszka. Sąsiedzi nie raz widzieli jak sprawnie idzie mu rąbanie drewna z pobliskiego lasu i znoszenie z łatwością całych bal. Zdaniem niektórych sąsiad nie miał też problemu ze wspinaniem się na drzewa. Potrafił również biegać z formą, którą mógłby zawstydzić niejednego nastolatka. Jednak mimo swojego wigoru i energii w relacjach był raczej spokojny i skromny. Rzadko, kiedy wspominał o sobie, woląc raczej rozmawiać o swoim rozmówcy. Ludzie lubili dzielić się z nim radościami czy troskami, a on uważnie ich słuchał. Na każdy problem potrafił znaleźć poradę. I chodź wiele z nich było banalnych, zawsze adekwatnie odnosiły się do sytuacji. Chętnie pomagał też innym przy pracach fizycznych, kiedy miał tylko na to czas. Za każdą usługę praktycznie nigdy nie oczekiwał niczego w zamian, poza jedynie ciepłym słowem o nim samym.
Osobliwym faktem na temat mężczyzny, była tajemnica związana z jego imieniem i przeszłością. Staruszek nigdy nie pochwalił się którąś z tych informacji sam z siebie. Na pytania zaś odpowiadał skromnie, gdyż tak leżało w jego naturze. W pierwszej kwestii mówił, że jest tylko sąsiadem z domu obok. Właśnie, dlatego każdy wołał na niego po prostu "sąsiad". W przypadku drugiej niewiadomej wyjaśnienia stawiał różne. Czasem stwierdzał, że mieszka w wiosce od pokoleń, a innym razem, że wprowadził się tu wiele lat temu. Jako, że jest najstarszy, nikt nie może potwierdzić lub zaprzeczyć którejś z tych wersji. Nikogo, co zaskakujące, ta cała niewiedza nie martwiła. Dopóki sąsiad był pomocny i nie czynił szkody, nie trudzono się zbyt mocno, by zgłębić ten temat.
Jednak była jedna rzecz, powiązana z sąsiadem, która wprowadzała pewien niepokój w wiosce. Chodziło o jego psa, którego nabył niedawno. Był to duży, młody i silny wilczur. Miał krótką i ciemną sierść, przerywaną jaśniejszymi płatami. Zwierzę w żadnym wypadku nie wykazywało agresji. Zdawało się wręcz przyjaźnie nastawione do obcych. Ponadto, kiedy ktoś odwiedzał sąsiada, pies bardzo lubił kłaść się, obok, aby go głaskano. Można rzec, że był to pupil niemal z marzeń, gdyby nie jeden problem. Sprawa miała się z jego ciągłym ujadaniem w nocy. Liberty - bo tak było mu na imię, swoim wyciem i szczekaniem zdzierał sen z powiek wszystkim dookoła. Dzieci nie wysypiały się przed pójściem do szkoły, a dorośli nie mieli siły pracować od rana z przemęczenia. W najgorszym wypadku, pies potrafił zawodzić tak całą noc. Sytuacja powtarzała się raz za razem. Mieszkańcy okazywali jednak dużą cierpliwość i wyrozumiałość. Chodź nie można również nie przypisać im po prostu bierności. Żywe było w nich przekonanie, że pewne rzeczy rozwiązują się naturalnie. Doszli do wniosku, że Liberty po prostu musiał przywyknąć do nowych warunków, a kiedy to się stanie, na pewno się uspokoi.
Obok sąsiada, po lewej stronie patrząc od ulicy, znajdował się dom weterynarza. Weterynarz był młody i należał do bardzo ambitnych ludzi. Pochodził z dużego miasta, lecz wraz z żoną zapragnął życia w spokojniejszym miejscu. Dlatego, aby odpocząć od zgiełku metropolii, wprowadził się do wioski parę tygodni temu. Od początku mieszkańcy darzyli przybysza mieszanymi uczuciami. Bynajmniej nie przez bycie kimś nowym. Fakt nowości nie powodował niechęci w tej społeczności. Dowodem jest chociażby wspomniana żona, która bardzo łatwo i szybko zintegrowała się z innymi. Problemem była inność. Młody człowiek bywał nadto impulsywny, a także nie interesował się życiem wioski. Nie obchodziło go to czy coś wypada robić czy czegoś nie. Nie szanował wiejskiego obyczaju i stylu życia. Z tegoż powodu popadał w liczne konflikty. Absolutnie jednak nikt nie darzył go nienawiścią, a najwyżej niechęciom. Podobnie jak w przypadku psa i tutaj uznano, że natura rozwiąże problem sama. Mieszkańcy wychodzili z założenia, że młoda dusza musi jeszcze trochę ostygnąć. Gdy już to się stanie, będzie on cenną jednostką dla społeczności.
Kiedy pojawiły się pierwsze problemy z psem sąsiada, weterynarz w odróżnieniu od reszty, nie chciał pozostać bierny. Trudno mu się dziwić, gdyż dla niego cała sytuacja zdawała się szczególnie niekomfortowa. Pracował on, bowiem w mieście, w swojej własnej klinice, do której musiał długo dojeżdżać. To wymuszało na nim wstawanie bardzo wcześnie. Z tego powodu, każda chwila gdzie mógł zmrużyć oczy wydawała się cenna na wagę złota. Z początku wielokrotnie rozmawiał z innymi mieszkańcami, prosząc ich, aby porozmawiali z sąsiadem. Wyszedł z założenia, że skoro znają go dłużej, prędzej coś wskórają w tej sprawie. Wszyscy jednak zapewniali go, że nie powinien przejmować się tą kwestią, a pies za jakiś czas przestanie wywoływać zamęt. Takie odpowiedzi nie satysfakcjonowały go. Zwłaszcza, że problem zdawał się jedynie narastać. Dlatego pewnego dnia postanowił udać się do sąsiada samodzielnie, z nadzieją, że rozmowa pomoże w zmienieniu obecnie mało korzystnego stanu rzeczy.
Pewnego dnia weterynarz zerwał się z łóżka bardzo wcześnie nad ranem. Dużo wcześniej niż robił to zwykle. Następnie zarzucił na siebie cienką, szarą kurtkę, a na nogi ubrał gumiaki. Wtedy wyszedł z domu i bezzwłocznie skierował do miejsca gdzie żył sąsiad. Ich domy dzieliło szerokie na 100 metrów pole. Obszar był nieużytkiem i nikt nie trudził się dbaniem o niego. Znajdował się tam istny gąszcz małych krzewów i wysokiej trawy. Sprawiały one, że nocą lub we mgle można było się realnie zgubić w tym miejscu. Wobec tego mieszkańcy udeptali małą, piaskową dróżkę przez środek pola, aby ułatwić orientacje i poruszanie. Niestety weterynarz zignorował ją, a nad wioską akurat unosiła się mała mgła. Przez chwilę błądził, chodź odległość do celu była bardzo niewielka. W końcu jednak idąc w ślepo i przedzierając się przez chaszcze, dotarł pod ogrodzenie wyznaczające teren posesji sąsiada. Opierając się o siatkę, skręcił w lewo, aż tym sposobem udało mu się dojść do bramy wejściowej. Mężczyzna znalazł przy niej małą skrzynkę z guzikiem, na której znajdował się symbol dzwonka. Od razu wcisnął go parę razy, nie zważając na to czy sąsiad śpi czy nie. Nic jednak się nie wydarzyło, więc postanowił wykonać kolejną serię kliknięć i poczekać nieco dłużej. Pomimo prób zwrócenia na siebie uwagi, jego działanie nie spotkało się z żadną reakcją.
Weterynarz począł się zastanawiać, czy sąsiad śpi na tyle głęboko, że nie słyszy dzwonka, czy może nie jest obecny? Obie opcje wydawały się prawdopodobne. Z jednej strony nadal był wczesny poranek, a słońce dopiero wschodziło, z drugiej sąsiad należał do bardzo aktywnych ludzi. Nie zależnie od stanu faktycznego, mężczyzna czuł, że musi działać. Nie miał zamiaru nie wysypiać się kolejną noc. Załatwienie sprawy później nie wchodziło w grę, ponieważ jego praca kończyła się wieczorem, a ten czas wolał spędzić z żoną. Dlatego całość nie mogła czekać.
Po wyjątkowo nie długiej chwili namysłu w jego głowie pojawiła się myśl, którą normalnie każdy uznałby za absurdalną. Uznał, że mógłby po prostu przeskoczyć przez bramkę i tym samym włamać się na posesję starszego Pana. Niedorzeczność tego planu nie leżała tylko w jego nielegalności, ale też, co pomyśleliby inni? Młodzieniec miał świadomość, że jest traktowany, jako obcy w tej społeczności, chodź definitywnie zbyt mocno utożsamiał to z wrogością wobec niego. Włamując się, dodatkowo straciłby w jej oczach, prawdopodobnie bezpowrotnie. Z tego typu dziwnymi myślami, nie raz jest tak, że kiedy już zrodzą się we spokojnej głowie, szybko ostygają i znikają. Na ich miejsce pojawia się wtedy jakiś racjonalny i staranie ułożony plan. Głowa młodego mężczyzny nie należała jednak do spokojnych. Gwałtownie zaczął znajdował uzasadnienia dla podjęcia tak nieodpowiedzialnego czynu. Zaczęło się od przypomnienia sobie samemu, że w końcu jest weterynarzem. Ta rola nakładała na niego pewien moralny obowiązek niesienia pomocy zwierzętom, nawet poza godzinami pracy. Pies mógł być chory lub być źle traktowany. W obu przypadkach, włamując się postąpiłby słusznie. Istniała nawet nadzieja, że mieszkańcy pogratulowaliby mu za bohaterstwo. Może wśród nich byłby również sąsiad, o ile nie stanowi on centrum problemu.
Rozglądając się dookoła przez około minutę, weterynarz nie ujrzał nikogo w pobliżu. Wykorzystawszy tę okazję, podskoczył, opierając stopy o metalowy pręt ogrodzenia. Zatrzymał się wtedy na dosłownie parę sekund, jakby jego własny rozum chciał go jeszcze siłą ściągnąć na dół. Postąpił wbrew temu i ostrożnie wspiął się w górę. Następnie przełożył nogi na drugą stronę i zeskoczył. Przebiegł szybko przez trawnik, mijając po swojej lewej ogródek warzywny, aby za chwilę być już obok domu. Skręcił wtedy za budynek, zasłaniając się jego betonową ścianą. W tej pozycji mógł zostać niezauważony od strony drogi. Z kolei z przeciwnej strony krył go pobliski las. Szanse, że ktoś go dostrzeże były, zatem nikłe. Uświadamiając to sobie od razu poczuł się pewniej. Znalazł znajdującą się w tym miejscu budę dla psa wraz z wybiegiem i przeszedł do działania.
Pierwsze rzeczą przykuwającą jego uwagę były kraty, które wyznaczały granice wybiegu. Pręty w nich miały duży obwód i wydawały się solidnie wykonane. Pokrywała je rzucająca się w oczy, jasna, złota farba. Teren, jaki wytyczyły był spory. Zdecydowanie powyżej wymaganego standardu dla psa tej wielkości. Nietypowym wydawał się fakt, że kraty okalały wybieg również od góry, tworząc dziurawy dach. Nie była to żadna nieprawidłowość, chodź zdawało się to zwyczajnie niepotrzebne. Buda znajdowała się w samym centrum tej konstrukcji. Wykonano ją z kilku sporych kawałków drewna, złączonych ze sobą klejem. Łącznie składała się na 4 ściany, dwuspadowy daszek i okrągłą dziurę po środku służącą za wejście. W jej wnętrzu weterynarz był w stanie zobaczyć koce. Niestety nie miał możliwości ocenić ich stanu ze swojej perspektywy, lecz wszystko zdawało się być w porządku. Następnie jego wzrok skierował się na leżące przy budzie miski. W pierwszej z nich znajdowała się świeża woda. Była prawdopodobnie regularnie zmieniana, gdyż nie było na jej powierzchni widać żadnych glonów czy pływających zanieczyszczeń. W drugiej misce znajdowała się sucha karma w trzeciej zaś kawałek kurczaka. Również tutaj wszystko wydawało się w normie.
Mężczyzna wiedział, że w każdej chwili może zjawić się sąsiad. Kto wie, czy nie jest teraz w domu, a zamieszanie nie zbudziło go właśnie ze snu. Głos rozsądku ponownie wybrzmiał donośnie w jego głowie, obijając się echem niczym dzwon. Nie było za późno na wycofanie się bez konsekwencji. Nie zdecydował się jednak na to, ponieważ wtedy pewien żar, który trudno jednoznacznie określić, dotknął jego serca. Było to wymieszanie pewnego poczucia obowiązku z litością, buntem wobec rozumu i determinacją. Nie mógł tak po prostu odejść, nie przyglądając się zwierzęciu. Same warunki, jakie miał pies, nie świadczyły o tym, że wszystko jest w porządku. Mógł być ranny, albo chory lub w jakiś inny sposób zaniedbany. Uznał, więc za konieczne poddanie obserwacji samego zwierzęcia.
Młody człowiek przywołał go imieniem ,,Liberty”, zachowując pewien umiar w tonie głosu. Wolał nie zwracać na siebie uwagi i potencjalnie nikogo nie budzić. Nie minęła sekunda, jak głowa owczarka wyłoniła się z budy. Chwile później pies wyskoczył ze środka i od razu podbiegł do kraty, gdzie stał weterynarz. Liberty przywitał go entuzjastycznie, mimo, iż nie miał wcześniej za dużego kontaktu z przybyszem. Potem usiadł i merdał energicznie ogonem, ubijając przy tym ziemię. Na twarzy człowieka mimowolnie pojawił się lekki uśmiech. Szybko jednak spoważniał i przeszedł do diagnozowania zdrowia zwierzęcia.
Niestety z racji braku posiadania specjalistycznego sprzętu przy sobie, nie mógł wykonać dokładnego badania. Nadal jednak na postawie swojej wiedzy miał możliwość powierzchownie ocenić stan psa. Futro zdawało się być czyste i dobrze zadbane. Zachowywało naturalny połysk, nie było poszarpane czy pozlepiane oraz zostało starannie ułożone. Pazury prawdopodobnie były przycinane regularnie i poprawnie. Tak, żeby ich długość nie wywoływała Libertiemu dyskomfortu. Weterynarz nie wykrył również żadnych stanów zapalnych w rejonach uszu czy oczu. Zwierzę pozwalało się też dotykać w każdym miejscu, co eliminowałoby rany lub inne uszkodzenia. Pies poruszał się w sposób naturalny i swobodny, a ogół jego zachowania nie zdradzał żadnych anomalii.
Całość tworzyła absolutny kontrast do tego jak pies zawodził po nocach. Takie wycie sugerowałoby, że dzieje się coś okropnego. W tym czasie wszystko jest w normie, a nawet powyżej normy. Mężczyzna westchnął głęboko, czując pewną urazę do siebie oraz do sytuacji. Teraz nie posiadał usprawiedliwienia dla wtargnięcia na czyjś teren, a wizja wykazania bohaterstwa okazała się być poza jego możliwościami. Pomimo odczuwania wielkiej determinacji poczuł teraz jedynie pustkę w środku i deprawujące poczucie niemożności pomimo ogromnych chęci. Jednak najgorszą myślą była ta, że nic się nie zmieni. Pies nadal będzie hałasował, a noce dalej będą nieprzespane. Zawiedziony odwrócił się, więc od klatki i momentalnie popędził w stronę furtki, aby w porę wydostać się niezauważonym.
Nie pokonał jednak nawet dwóch metrów, kiedy zwierzę zaczęło skamleć. Niemal tak jakby go właśnie zbito. Mężczyzna przestraszył się i aż podskoczył, gdy to usłyszał. Przede wszystkim bał się, że ktoś zwróci przez ten odgłos na niego uwagę. Zagadkową wydawała się być też przyczyna tak nagłej reakcji psa. Dlatego czym prędzej wrócił pod wybieg Libertiego, aby zweryfikować sytuację i spróbować go uspokoić. Gdy tylko znalazł się na poprzednim miejscu, owczarek momentalnie zamilkł. Ponownie zaczął się łasić przez kraty do nóg człowieka oraz merdał ogonem. Takie zachowanie zdawało się być dosyć nietypowym. Powtórzyło się ono kilka razy, gdy mężczyzna znowu próbował się oddalić. W tym wszystkim łatwo narzucał się pewien oczywisty wniosek. Pies nie chciał, aby weterynarz go opuścił. To tworzyło pewien dodatkowy problem. Z oczywistych powodów nie mógł on towarzyszyć psu przez cały czas. Myśląc w pośpiechu, wpadł na dwa rozwiązania.
Pierwszym była po prostu ucieczka. Jeśli szybko przeskoczyłby przez bramę, wszyscy zwróciliby uwagę tylko na psa, a jego nie zdążyliby nawet dostrzec. Plan jednak miał wadę. Odległość do bramy była dość duża. Mimo młodego wieku i w miarę dobrej sprawności fizycznej, weterynarz wiedział, że potencjalnie nie uda mu się wybiec na czas. Drugą opcją było pozostanie przy psie trochę dłużej i sprawdzenie dokładnie, czego on chce. Możliwe, że zwierzę próbuje coś zasygnalizować i konieczne jest lepsze tego zweryfikowanie.
W czasie, kiedy rozważał szczegółowo obie opcje, Liberty znowu go zaskoczył. Pies oparł przednie łapy o metalowe drzwiczki wybiegu, stając niby na dwóch ,,nogach". Swoim pyskiem próbował złapać kłódkę i ją przegryźć. Ten plan nie mógł się udać, gdyż kłódka była za gruba. W obawie, że pies może poranić dziąsła lub uszkodzić zęby, weterynarz szybko odsunął ją od zasięgu jego szczęk. Ku swojemu zaskoczeniu dostrzegł na niej liczne ślady kłów, które wyglądały na wykonane znacznie wcześniej. Wtedy pies spojrzał się smutnymi oczami najpierw na niego, a potem na świat znajdujący się poza kratami. Wzrok ten mógłby rozedrzeć nie jedno serce.
Weterynarz powoli przetwarzał w głowie wszystko, czego był właśnie świadkiem. Najłatwiejszym wnioskiem z tej obserwacji było to, że pies zwyczajnie chciał się wydostać z wybiegu. To twierdzenie jednak zdawało się wysoce irracjonalne. Liberty miał to, co potrzebuje, a nawet więcej. Nie chodzi tu tylko o warunki, ale również i o dobrego właściciela i ludzi dookoła. Też nie było tak, że pies nigdy nie opuszczał klatki. Nie raz przecież sąsiad go wyprowadzał na smyczy lub wpuszczał do mieszkania. Z uwagi na te fakty, umysł weterynarza poległ, nie mogąc w żaden sposób uzasadnić tego zachowania.
Wtedy do akcji wkroczyły romantyczne odczucia, które zawsze definitywnie przeważały w jego życiu. Nasunęły mu następujące pytania:, Co jeżeli chodzi o coś więcej? O coś głębszego w tym wszystkim? Jaką wartość ma cała dobroć, jaką pies otrzymuje skoro nie może być wolny? Rozum momentalnie zaprotestował przeciwko temu podważaniu aktualnego ładu i próbą jego dekonstrukcji. Zaargumentował, że przecież zwierzę nie jest w stanie pojmować takich konstruktów jak wolność, które są znane wyłącznie ludziom. Zatem nie można rozważać jego dobra w tej kategorii. Jakkolwiek jednak rozum usilnie się nie starał, każda myśl była szybko wypierana przez wspomnienia licznych odniesień kulturowych traktujących o wolności. Odniesienia te były w młodym człowieku zakodowane już od wczesnego dzieciństwa i zawsze były dla niego żywe. Niemal tak żywe jak on, czy pies, czy inni ludzie dookoła. Uznał, zatem za naturalne pragnienie wolności u psa, a nawet w środku zaczął to pochwalać. Można mieć pełne michy, przytulne miejsca do spania, wspaniałego opiekuna, ale jakie to miało znaczenie? Żadnego, jeśli to wszystko otoczone było z każdej strony więzieniem bez wyjścia. A wyprowadzanie na smyczy i wypuszczanie do domu? Wszystko pod okiem właściciela, który zawsze miał kontrolę nad sytuacją. Ale nigdy nie Liberty! Nie mógł tworzyć własnych zasad i własnych reguł. Mógł tylko odtwarzać to, co polecali i kazali mu inni. Toteż... pozostawało zwrócić mu to, czego nigdy nie dostał, a czego tak pragnął.
Jakkolwiek ten sposób dochodzenia do wniosków nie wydawałby się głupi, kiedy patrzy się na niego z zewnątrz, właśnie tak prezentował się wewnętrzny świat młodego człowieka. Teraz dzielił go już tylko krok od urzeczywistniania tych odczuć. Działając impulsywnie, weterynarz chwycił do ręki kamień wielkości pięści, który leżał tuż przy kratach, a następnie paroma uderzeniami rozwalił nim kłódkę. Nie trudził się już obawami o wywołany hałas. Bramka ledwo, co się rozwarła, a zwierzę gwałtownie popędziło. Pies otarł się o nogę swojego wyzwoliciela, a potem pobiegł w stronę furtki i przeskoczył ją jednym susem. Nie sprawiło mu to kłopotu, pomimo, że była całkiem wysoka. To by wyjaśniało poniekąd, dlaczego wybieg był otoczony również z góry. Po tym godnym podziwu wyczynie, Liberty czmychnął gdzieś w zarośla, nie pozostawiając po sobie śladu.
Młodzieniec wzruszył się głęboko, czując niesłychaną dumę z siebie oraz spełnienie na gruncie ideowym. Wolał jednak nikomu o tym nie opowiadać, aby uniknąć konsekwencji. A w tym momencie te mogły być poważne, zwłaszcza, że właściciel kochał swojego pupila. Jego ucieczka sprawi starcowi na pewno dużą dozę bólu i weterynarz brał to pod uwagę. Lecz szczerze wierzył, że szybko mu przejdzie i znajdzie sobie nowego psa. Może ładniejszego i bardziej posłusznego. Cokolwiek się po tym fakcie nie wydarzy, nie miało to jednak dla niego znaczenia. Tylko on znał prawdę i wiedział, że tak musi pozostać. Rozpływając się, więc w marzeniach o swoim bohaterstwie, wrócił do domu i przyszykował się do swojej pracy, jak gdyby nigdy nic.
Przez następny tydzień w wiosce nikt nie słyszał już nocą wycia i każdy mógł się swobodnie wysypiać. Również weterynarz korzystał z okazji do tego bez obawy, że hałas ponownie wyrwie go ze snu. Coś jednak było mocno nie tak jak powinno. Każdego dnia wstawał bardzo zmęczony, identycznie lub nawet bardziej niż dotychczas. Do tego pojawiły się u niego bóle na całym ciele. Uznał, że być może jego organizm musi dopiero przywyknąć do nowych warunków. Dlatego nie przejmował się tym i cieszył z obecnej sytuacji. Ta poprawa stanu rzeczy została szybko przyćmiona przez coś dosyć nieoczekiwanego, mającego miejsce niedługo po zniknięciu psa. Niegdyś energiczny sąsiad, który chętnie pomagał innym w codziennych obowiązkach, nagle przestał się pojawiać. Mieszkańcy zaczęli się poważnie zamartwiać tą zmianą, więc przychodzili jeden po drugim pod jego posesję. Próbowali go przywołać dzwonkiem, niestety bez większych efektów. Następnie paru z nich postanowiło do niego zadzwonić na telefon stacjonarny w przekonaniu, że od razu odbierze. Sąsiad pod tym względem był porównywany do służb ratunkowych, będąc niemal zawsze na linii w potrzebie. W momencie, kiedy i to nie pomogło, cała wioska zgromadziła się tłumnie przy jego domu. Zaczęły się plotki, że sąsiad umarł i rozważano, jakie powinno podjąć się kroki na taką okoliczność. Jeszcze zanim cokolwiek zrobiono, grupa dzieci wspięła się na drzewo, stojące po drugiej stronie drogi. Udało im się dostrzec sąsiada przez okno, który siedział prawie nieruchomo przy stole. Jedyna aktywność, jaką wykonywał to spontaniczne unoszenie kubka na wysokość swoich ust. Dzieci szybko poinformowały o tym dorosłych, a Ci poczuli ulgę, że mroczne scenariusze okazały się fałszywe. Tajemnicą pozostawało dziwne zachowanie staruszka, ale z racji na niemożność skontaktowania się z nim postanowili się rozejść. Wierzyli głęboko, że prędzej czy później on sam się do nich odezwie i wszystko im wyjaśni.
Minął kolejny tydzień i prawie nic nie uległo zmianie na lepsze. Sąsiad nadal nie utrzymywał z nikim kontaktu i całymi dniami przesiadywał w mieszkaniu. Aczkolwiek zauważono, że teraz każdej nocy, ktoś chodzi po lesie z latarką, tuż przy domku sąsiada. Tajemnicza osoba uaktywniała się zawsze w okolicach godziny 22 i rozpływała się w powietrzu gdzieś na chwilę przed 4 rano. Spekulowano, że tą postacią musi być sam starzec, chodź nie było na to dowodów. Szybko powiązano serię tych zdarzeń z tym, że Liberty przestał dawać się innym we znaki. Według mieszkańców, pies mógł zaginąć lub zdechnąć, co mogło wpłynąć na obecny obrót spraw. W końcu sąsiad uchodził za osobę bardzo wielkoduszną i kochającą swojego zwierzaka. Oczywistym było dla nich, że takie wydarzenie musiałoby nim wstrząsnąć.
Gdyby tego było mało, okazało się, że wioska zwyczajnie nie radzi sobie sama tak dobrze bez swojego pomocnika. Jeden starszy mężczyzna, dużo bardziej wątłej postury niż sąsiad, zasłabł przy cięciu drewna. Ilość pracy do wykonania, jaką miał, okazała się dla niego zbyt wielka i przeciążony padł na ziemię. Miał niesłychane szczęście, że znalazł go przejeżdżający obok listonosz i udzielił mu opieki. Innym razem jednej z kobiet uciekły kury, a sama nie miała siły, aby za nimi pobiec i je złapać. Zaledwie dzień po incydencie jej mąż wykonywał prace w polu i nadwyrężył kręgosłup na tyle poważnie, że musiał resztę dnia przeleżeć. Ludzie z wioski nie byli osobami niesamodzielnymi czy słabymi. Umieli zadbać o siebie i swoje gospodarstwa, bo z resztą robili to nie od dziś. Jasnym było jednak, że z czyjąś pomocną dłonią, każda ta czynność wydawała się łatwiejsza. Teraz wszystko wymagało znacznie więcej wysiłku. Dodatkowo czas, w którym wypełniali swoje codzienne obowiązki był milszy, kiedy szło z kimś pogawędzić. Świat bez sąsiada stał się szary, a praca pozbawiona w pewnym sensie swojego znaczenia i poczucia celu.
W tym czasie młody weterynarz przyglądał się wszystkiemu zza ścian swojego domu. Nadal się nie wysypiał, chodź według tego, co sądził, spał dwa razy dłużej niż zwykle. Budził się z jeszcze bardziej obolałym ciałem, szczególnie cierpiąc na bóle nóg. Wydawało mu się to dość niepokojące i zaczął rozważać pójście do lekarza, jak tylko znajdzie czas. Z kolei w kwestii zamieszania związanego z sąsiadem, początkowo nie zawracał sobie tym głowy. Poza pracą w mieście, nie zajmował się wieloma rzeczami, które określał ,,typowo wiejskimi". Wobec tego nie odczuł w żaden sposób braku starszego Pana. Od troski o sprawę trzymało go też własne poczucie dumy. Uważał nadal swój czyn za szlachetny, a postawę psa za godną naśladowania. Jedynym czynnikiem, który nieco zaburzał ten obraz był fakt obserwowania zamartwiania się innych. Szczególnie u jego żony, która w przeciwieństwie do niego, chwaliła sobie pomoc staruszka. W takich chwilach młodzieniec miał ochotę wyjść i publicznie wyjaśnić, co zaszło. Kusiło go, aby uroczyście oznajmić, jakie to wszystko ma ogromne znaczenie oraz zapewnić, że całość wróci niebawem do normy. Wiedział jednak, że mieszkańcy mogą nie pojąć jego ideałów. Miał ich za prostaków, ze względu na to, kim są i jaki tryb życia prowadzą. W swoim odczuciu nie pogardzał nimi, a bardziej im współczuł. Niestety był to ten typ współczucia, który można określić, jako toksyczny. Stawiał on, bowiem siebie w roli oświeconego człowieka, który niczym nauczyciel powinien się opiekować ciemnotą. Jakkolwiek mylne nie byłoby to przekonanie, faktycznie nie zaakceptowaliby jego wyjaśnień, a jego i tak słaba opinia spadłaby do rangi zera. Przed żoną również postanowił jak na razie zachować swoją tajemnicę. Mimo, iż był przekonany o dostaniu od niej zrozumienia, preferował nie męczyć jej tym w sytuacji obecnego napięcia.
Kiedy minął już prawie miesiąc od zaginięcia psa, nic nie zdawało się zmieniać na lepsze. Cała miejscowość ciągle żyła niespotykanym wcześniej zachowaniem sąsiada. Temat zamiast stopniowo się wyciszać, tylko nabierał na sile. Szczególnie było to widoczne, kiedy dochodziło do jakimś wypadków. W tych chwilach myśl o dawnym pomocniku nasuwała się wręcz sama. Stan starszego Pana również nie ulegał zmianie na lepsze. Izolował się on coraz bardziej, aż w końcu przestał w ogóle się komukolwiek pokazywać. Dosłownie jakby w oczach świata przestał istnieć. Jedyną jego domniemaną aktywnością, jaką teraz obserwowano, były nocne wypady do lasu z latarką. Chodź nie było pewności, czy rzeczywiście on to robi.
Weterynarzowi trudno było negować te fakty, a przytłumiony głos rozumu, krzyczał coraz głośniej. Serce normalnie natychmiast ukróciłoby te wrzaski jak kat, gdyby nie to, że i w nim narodziły się wątpliwości. Coraz bardziej gromadziło się tam poczucie winy. Dobrze zdawał sobie sprawę, że poważnie skrzywdził drugiego człowieka. Pomimo przewidywalności takiego obrotu spraw, zrobił, co zrobił. A nawet więcej! Doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Łudził się jedynie, że będą krótkotrwałe i nie aż tak poważne. Nie miał pojęcia, jak silnie odbije się to na starcu, a pośrednio przez niego na wioskę. Lecz nawet w tej chwili otrzeźwienia, nadal nie uważał swojej idei za problem w tym miejscu. Przemodelował zaś swoje stanowisko, na takie, że zadziałał zbyt gwałtownie i pochopnie. Gryzł się pod nosem, że mógł być dużo bardziej subtelniejszy i sprytniejszy. Jakkolwiek by nie myślał, sytuacja jawiła mu się nieodwracalną. Nie mógł nic w tym momencie już uczynić. Ukrył, więc swój żal gdzieś głęboko w sobie i starał się żyć tak jak wcześniej. Zaczął od prób naprawienia kłopotu z ciągłym nie wysypianiem się. Lekarz zalecił mu wzięcie chwilowego urlopu, aby zregenerować swoje siły. Tak też postanowił postąpić.
Życie nie pozwoliło mu realizować tego planu zbyt długo. Jeszcze tego samego dnia, po powrocie od lekarza, rozległo się pukanie do drzwi. Tak się złożyło, że znajdował się wtedy samemu w domu. Jego żona w tym czasie poszła odwiedzić jedną z sąsiadek. Dlatego weterynarz od razu podszedł do drzwi z zamiarem ich otworzenia. Pomyślał, że małżonka mogła czegoś zapomnieć i bez zastanowienia wyciągnął rękę. Gdy tylko chwycił klamkę, pukanie gwałtownie się nasiliło, a drzwi drgały wraz z framugą. To wyglądało tak jakby ktoś walił w nie pięściami, opadając przy okazji na nie swoim ciałem. Niewątpliwie, tak właśnie było. Domownik zląkł się i szybko odskoczył, puszczając klamkę. Przeklął szeptem zachodząc, kto i po jakiego czorta się tak donośnie dobija! Różne, mniej i bardziej niepokojące scenariusze przeszły mu przez głowę. Przełknął ślinę i zaczął zalewać przybysza pytaniami w stylu: „Kto tam?", ,,Czy mogę w czymś pomóc?". W odpowiedzi jednak dostał jedynie ciszę, przerywaną coraz to mocniejszym waleniem.
Z nieznanych sobie powodów, zignorował swoje obawy i postanowił otworzyć drzwi. Być może górę wzięły myśli, że ktoś może potrzebować pomocy? Gdy tylko nieco je rozchylił, jego oczom ukazała się poważnie zmęczona twarz starszego Pana. Starzec nawet nie zwrócił na niego uwagi, a miast tego wpatrywał się gdzieś w przestrzeń, jakby nieobecny. Na moment weterynarz w ogóle go nie rozpoznał. Dopiero po paru sekundach dotarło do niego, na kogo patrzy. Był to oczywiście sąsiad. Ten obraz spowodował u niego tak duży dyskomfort jak nic innego. Przede wszystkim z uwagi na to jak bardzo jednocześnie wydawał mu się znany i obcy. Nie widział już w nim, bowiem tego samego człowieka. Sąsiada będącego silnym, pogodnym i pomocnym człowiekiem. Człowiek ten ni jak nie miał się do swojego pierwowzoru. Był niczym słabo wykonana podróbka lub karykatura, w najgorszym tych słów znaczeniu.
Serce mężczyzny na chwilę się zatrzymało. Potem poczuł ucisk w klatce piersiowej, porównywalny do ciężkiego głazu. Starzec nadal gdzieś błądził wzrokiem, aż wreszcie zdawał się dostrzec lokatora i spojrzał mu prosto w oczy. Ogromny ziąb przerażenia wylał się z pod ospałych źrenic na weterynarza. Nie było między jego powiekami nienawiści, na którą łatwo byłoby przecież odpowiedzieć tym samym. Nie było też smutku, który można by odpokutować okazaniem empatii. To, co zastał młodzieniec, to pustka, głęboka jak studnia, za którą rozlegał się czarny ocean ciemności. Miejsce tak opustoszone, że nawet łza, która ewidentnie chciała przedostać się przez fałdy skóry, zostawała na swojej pozycji. Sąsiad gapił się tak przez najbliższe trzydzieści sekund, z których każda zdawała się trwać godziny. W końcu weterynarz wydukał pierwsze lepsze pytanie, nie mając absolutnie pomysłu, co zrobić. Zapytał: ,,Czy mogę Ci w czymś pomóc?", zacinając się pod koniec zdania. Ten gest nie wniósł za wiele do obecnej sytuacji. Tylko na krótki moment sąsiad jakby zaczął zdawać sobie sprawę z czyjejś obecności obok. Jego twarz napełniła się kolorami, a on otworzył usta by coś powiedzieć. Szybko jednak wszystko stało się ponownie wyblakłe, a oczy utknęły zagubione we mgle.
Młodzieniec nie mógł dłużej znieść tego widoku, więc szybkim ruchem trzasnął drzwiami z hukiem, a następnie je zaryglował. Przylgnął do ich drewnianej powierzchni plecami i opadł powoli do siadu. Próbował się uspokoić, regulując swój oddech i usilnie wyrzucając minioną chwilę z głowy. Siedząc tak około 30 minut, szybko dotarło do niego, że w ten sposób nigdy o tym nie zapomni. Przez kolejne godziny chodził tylko nerwowo po całym domu. A kiedy zbliżał się już wieczór, postanowił położyć się spać. Niestety za każdym razem, gdy już był na pograniczu jawy i snu, ukazywała mu się ta sama przerażająca twarz sąsiada. To momentalnie przywracało jego ciało momentalnie wracało do stanu pełnej gotowości.
Nie mogąc dłużej znieść tego napięcia, około godziny 22 zerwał się z łóżka. Przekradając się obok nieświadomej niczego żony, zabrał swój telefon oraz latarkę. Ukradkiem udał się do przedpokoju i nie trudząc się ze ściąganiem piżamy, narzucił na nią kurtkę. Następnie założył parę gumowych butów i opuścił mieszkanie. Prześladujący go ciągle widok sąsiada wymazał jego wszelkie dotychczasowe odczucia. Uznał, że to wszystko nie może trwać w ten sposób i doskonale wiedział jak teraz postąpić. Zamierzał naprawić swój błąd i odnaleźć psa, aby zwrócić go właścicielowi. Już nie liczyło się dla niego to czy wysypia się po nocach czy też nie. I tak chodził zmęczony całymi dniami. A jego idea? Dlaczego miałby uważać ją za inną niż zgniłą do szpiku kości, jeśli doprowadza do czegoś takiego? Nie obchodził go już los psa, ani jego zachcianki. Nawet więcej, popadł ze skrajności w skrajność. Życzył sobie, aby sąsiad zamknął zwierzę w ciemnej piwnicy. Najlepiej ciasno uwiązane o mizernej porcji karmy, potrzebnej do przeżycia. I planował dopilnować, aby właśnie tak się stało. Nawet, jeśli wola starszego Pana będzie zupełnie inna. Od teraz pies i jego zachowanie przestały być w jego oczach szlachetne. Miast tego stały się żałosne, nikczemne i konieczne do zdławienia w zarodku. Szkoda, że nie zdawał sobie on sprawy jak bardzo kierują nim emocje. Tym razem inne, motywowane strachem i rozczarowaniem.
Chłodny wiatr przywitał go, kiedy dotarł na skraj lasu. Nad ziemią unosiła się mgiełka, ograniczająca w małym stopniu widoczność. Wtedy włączył swoją latarkę i bez głębszej refleksji zniknął między drzewami. Początkowo wszystko szło sprawnie, a on kroczył pewnie przed siebie. Każdy kolejny krok w głąb stawał się jednak coraz bardziej ostrożny i wyważony. Pomimo ich oczywistej obecności, nocą nie było widać drzew w lesie. Wszystkie one zlewały się w jednolitą czarną masę o nieregularnych kształtach. Tylko gdzie nie gdzie przerywały ją ledwo widoczne smugi światła księżyca. Ginęły one zaś szybko w równie mrocznej ściółce, która o tej porze przypominała bardziej zaschniętą lawę. Dookoła panowała również niespotykana normalnie cisza. Tylko od czasu do czasu słychać było jakąś spadającą gałąź oraz dźwięk bicia serca nocnego wędrowca.
Po kilku minutach poruszał się już tylko bardzo powolnym marszem. Początkowy ładunek emocjonalny opadł, a mężczyznę zaczęła atakować jego własna wyobraźnia. Przypomniał sobie historie, jakie niegdyś słyszał za młodu. Przestrzegały one o tym, aby nie udawać się nocą do lasu. Starsi ludzie, którzy mu je opowiadali, wymyślali przeróżne poczwary, które miałyby na niego czyhać, gdyby ich nie posłuchał. Wielkie wilki, olbrzymy, boboki, duchy czy źli panowie ubrani na czarno. W pamięć wbił mu się nawet taki absurdalny zwierz jak czarny pies z czerwonymi oczami bez głowy. Chodź zdawało się to nielogiczne, brał każdą bajkę zupełnie poważnie. W tamtych czasach samo wspominanie o tych stworach wywoływało u niego ciarki. Nigdy nie poszedłby na taką wyprawę jak teraz. Z czasem, gdy dorastał te opowiadania zaczęły go bardziej śmieszyć niż niepokoić. Często wymykał się wieczorami i nigdy nie napotykał żadnego z tych stworów, przez co zaczął lekceważyć wszelkie relacje o nich. Teraz jednak dawne maszkary stawały się żywsze niż wtedy, gdy w nie wierzył. Uznawał to za bzdurne, ale ciągle wydawało mu się, że widzi jedną z nich za jakimś drzewem. Znikały one za każdym razem, kiedy poświecił na nie latarką, ujawniając swoją bardziej prozaiczną naturę, jak wystający korzeń czy krzew. Nawet, jeśli stwory te nie były realne, uczucie strachu już tak. Istniały one też w pewien inny sposób, którego młody człowiek nie pojął, aż do teraz. Żyły, jako reprezentanci pewnego mitu, który zawierał w sobie oczywistą mądrość. Chodzenie po lesie rzeczywiście nie należało do najbezpieczniejszych po zmroku. Łatwo było o zgubienie się lub bycie zaatakowanym przez dzikie zwierzę. A takim zjawiskom naprawdę nie daleko do upiorów, zjaw i potworów.
Na jego nieszczęście jedna z tych okropności już się wydarzyła. Stracił całkowicie orientacje w terenie i zaczął zataczać koła. Trudno się dziwić, gdyż nie posiadał żadnego dobrego punktu odniesienia, który pozwalałby mu na nawigowanie. Las wydawał się bezbrzeżny i bezlitosny dla jego prób znalezienia właściwej drogi. A kiedy i ledwo dostrzegalny blask księżyca schował się za chmurami, nawet poruszanie stało się niezwykle trudne. Z jednej strony miotała nim namiętność faktycznej chęci znalezienia psa. Naprawdę tego pragnął, gdyż uważał, że tylko tak odnajdzie spokój. Ostatecznie kolejne minuty błądzenia przekonały go, do spojrzenia na sprawę bardziej rozsądnie. Jeśli kosztem ma być wieczne zagubienie i ryzykowanie swojego zdrowia, lepiej już utopić wszelkie takie pomysły w swoim ciepłym łóżku. Innymi słowy, lęk zmusił go do porzucenia dalszego działania. Popełnił błąd uwalniając psa. Kolejnym błędem było udanie się do lasu, aby problem naprawić. Teraz jest wystraszony i zmarznięty, a po psie ani śladu. W tym momencie miał już dość wszelkich swoich i nie swoich idei i pomysłów. Na co to, komu potrzebne? Dzięki temu ma tylko mętlik w głowie i zawroty! Serce się kraje, gdy słyszy się taką deklarację, która z pewnością ustąpi miejsca kolejnej i kolejnej, tak bez końca. Za dużo nieporządku, za mało harmonii, brak stałości, a wreszcie brak celu i drogi.
Weterynarz rozpaczliwie biegł przed siebie, nie raz się potykając lub uderzając o drzewa. Jego latarka przygasała i nie dawała już takiego blasku jak wcześniej. Zaczął nią machać okrężnymi ruchami, co nieco pomagało mu w dostrzeżeniu więcej na raz. Niestety, nawet to nie zbliżyło go do odnalezienia się. Dalej próbował innych sposobów. Czasami gasił na chwilę latarkę, licząc, że pomoże mu to znaleźć jakieś światła domów w oddali. Niestety raz, że drzewa były zbyt gęste, a dwa, że oddalił się już za daleko od cywilizacji. Wkrótce potem sytuacja stała się bardziej dramatyczna. Nie dostrzegł jednego z wystających korzeni i upadł, rozcinając o coś nogę. Zapach krwi szybko dotarł do jego nozdrzy i rozprowadził się samoistnie po lesie. Nie miał już siły wstać. Mógł tylko liczyć na jakiś ratunek. Przesunął się, więc nieco na bok i oparł o drzewo, czekając. Przypomniał sobie wtedy o telefonie, który zabrał ze sobą. Postanowił zadzwonić po pomoc, ale los go nie oszczędził i w tym przypadku. Wsadzając ręce w kieszeń poczuł, że palce przechodzą mu przez nią na wylot. Była tam sporej wielkości dziura, a po komórce ani śladu. Nie leżała również nigdzie w pobliżu. Pozostało, więc tylko liczenie, że wszechświat za moment stanie się bardziej łaskawy.
Minęło ledwie 15 minut, a zamiast pomocy, dookoła zaczęły gromadzić się dzikie zwierzęta. W tym mroku nie sposób było je rozpoznać. Przemykały, jako ciemne sylwetki między drzewami, świecąc swoimi oczami. Nie pozwalały na ujawnienie swojej tożsamości, gdyż chowały się w cieniu zawsze, gdy padało na nie światło latarki. Tym razem jednak były one prawdziwe w sensie fizycznym. Nie fizyczne istoty mają to do siebie, że znikają, gdy tylko lepiej skupić na nich wzrok. Te zaś, niezależnie ile razy by nie mrugnąć, wciąż tam były. Po paru kolejnych minutach, stwory utworzyły wokół weterynarza kordon. Wyraźnie widział jak nadchodziły z każdego kierunku, zwabione krwią.
W końcu po kolejnych minutach psychicznej agonii, z ciemności wyłoniła się zgraja dzikich psów. Wszystkie wychudzone, poszarpane oraz brudne. Pachniało od nich mieszaniną błota i traw. Wpatrywały się w człowieka przez chwilę, jakby oceniając na ile stanowi dla nich zagrożenie. Potem zaczęły powoli do niego podchodzić, robiąc to w ściśle ustalonej hierarchii. Na przodzie szedł przywódca zgrai, tuż za nim wyżej postawione osobniki, a na końcu te najsłabsze. Każdy z nich wyglądał jak z koszmarów, chodź najgorsze były te na tyłach. Najbardziej niedożywione i poranione. Ich grzechem było myślenie o sobie, jako o istotach wolnych. Dawno porzuciły swoich panów lub zostały przez nich opuszczone. Same sobie stały się panami, nie widząc, że kręcą na siebie więzy niewoli. Tylko głupiec lub bohater ośmieliłby się ponownie je oswoić. W tym wypadku padło na tego pierwszego.
Po chwili znalazły się już ledwie metr od mężczyzny. Teraz był w stanie uważnie przyjrzeć się ich przerażającemu grymasowi. Obnażyły przed nim swoje przekrwione paszcze pełne ostrych zębów oraz pożółkłe oczy. Weterynarz skulił się w pozycji embrionalnej spoglądając ostrożnie w stronę jednej z rozwartych szczęk. W końcu pierwszy z kundli chwycił go za kostkę i zaczął boleśnie nią rwać. Młodzieniec wydobył z siebie przeraźliwy krzyk, który niestety tylko zachęcił resztę stada do ataku.
Psy, jeden po drugim boleśnie wgryzały się i wyrywały kawałki jego ciała. Ich zęby z łatwością przechodziły przez ubrania i skórę, zatrzymując się tylko na kościach. Cierpienie mężczyzny było bardzo długie i powolne. Nie tylko tracił coraz więcej krwi, a także bezpowrotnie sprawność w kończynach. W końcu, jakby w geście łaski, zwierzęta na chwilę przerwały ucztę, dając mu sekundę wytchnienia. Resztkami sił uniósł nad głową to, co pozostało z jego rąk. Latarka, którą miał, wypadła podczas szamotaniny i teraz leżała na przeciwko, świecąc mu w twarz. Zza niej wyszedł kontur kolejnego z psów, który jak anioł śmierci szykował się do zadania ostatecznego ciosu. Napuchniętymi od bólu oczami, co zaskakujące, weterynarzowi udało się rozpoznać jego tożsamość. To był Liberty! Ten sam pies, któremu darował wolność, a którego zamierzał chwilę temu zniewolić. A teraz to on przyszedł tutaj, aby raz na zawsze ukrócić wszystko, co było młodzieńcowi znane.
Owczarek ledwo przypominał starego siebie. Futro przestało wyglądać na tak miękkie i zadbane. Zlepił je bród, tworząc na jego grzbiecie coś na kształt nieprzyjemnych w dotyku kolców. Pazury jak i zęby były połamane, a na pysku znajdowały się krosty i obtarcia. Łapy miał z kolei pełne licznych ubytków w skórze, wypełnionych krwią. Sądząc po ich kształcie, najpewniej powstały w wyniku walki z innymi osobnikami w sforze. Wizerunek tej marności dopełniany był bardzo ciasną klatkę, która krępowała go wokół ciała. Były to jego własne żebra, tak wyraźnie zarysowane, że bez problemu można było je policzyć. Stały się istnym więzieniem brzucha, nie pozwalając mu na swobodny rozrost. Tym razem ta nowa klatka, nie była już pokryta złotą farbą, a cienką, rozciągniętą warstwą skóry, która prawie na niej pękała. Najgorsza przemiana kryła się w głowie Libertiego. Pies był już czymś innym, niż wcześniej. Przestał być potulnym i przyjaznym pupilem, a stał się krwiożerczą bestią. Zmieniły się również jego łaknienia. Teraz ponad wolność żądał odrobiny ścięgien i kości. Na tyle mógł liczyć żyjąc wśród "swoich".
Bezceremonialnie jego paszcza otuliła wąską, wątłą szyję młodego człowieka. Wtedy zacisną na niej zęby z całej siły i... skończył żywot młodego człowieka.
Po dłuższym czasie, w wiosce ponownie nastał spokój. Ludzie przywykli do obecnego stanu rzeczy i przestali myśleć o sąsiedzie. Prawie nikt nie rozpamiętywał również zaginionego weterynarza. Jedynie poszukiwała go jego żona, ale i ona dość szybko porzuciła nadzieje i postanowiła zapomnieć. Uznała, że ją zostawił, gdyż tak było jej łatwiej to przyjąć. Wracając do sąsiada, rozpłynął się całkowicie w powietrzu. Nikt go nie widywał przez miesiące, a potem lata. Nikt też już nie próbował go szukać. Życie w tej małej społeczności przez to stało się trudniejsze niż kiedykolwiek. Jednak wszyscy jakoś nauczyli się z tym żyć. Najlepiej poradzili sobie starsi. Młodzi zaś, wodzeni perspektywami wielkiego miasta nieopodal, wyjeżdżali. Nie mieli powodu, który trzymałby ich w tym miejscu, gdzie czekałby ich tylko trud wiejskiego życia. Tak było przez następne 50 lat, aż w końcu wioska zamarła w ciszy. A za kolejne 50 lat, posypały się również wszelkie budynki, mosty i ogrodzenia, jakie tam były.
I właśnie wtedy, z ostatniego stojącego domu, wyszedł starszy człowiek. Znany niegdyś wszystkim sąsiad. Teraz zapomniany, kroczący po środku nicości. Obserwując ostatni w swoim długim życiu zachód słońca, usiadł na pniaku, rozpalając ostatnią fajkę. Tak nastała noc.
Piotr Sitarz
Fot. Pixabay