Tadeusz Różewicz : Rescapé
2023-03-07Marta Cywińska: Mędrcy czy manipulatorzy?
2023-03-09Stefan Dziekoński: Na Błękitnej Planecie Słońce
Niniejszy tekst nie dzieje się w uniwersum Moga-K. To niezależne opowiadanie osadzone w zupełnie nowej linii czasowej przyszłości.
Około 790 milionów lat po dniu dzisiejszym
Homo sapiens, niegdysiejsi samozwańczy władcy Ziemi wyobrażali sobie, że ostatnie wielokomórkowe formy życia będą żyć pod czerwonym, rozdętym Słońcem i pod czerwonym niebem. Ci z nich, którzy posiadali większą wiedzę byli świadomi, że taki etap nastąpi później, gdy życie wielokomórkowe wymrze.
W tych czasach zmierzchu życia na Błękitnej Planecie Słońce nie stało się jeszcze kolosem, wprost przeciwnie, było niewiele jaśniejsze niż w czasach dominacji ludzi. A jednak delikatna równowaga umożliwiająca rozwój życia była już zaburzona.
Trwało największe, ostatnie masowe wymieranie w dziejach Ziemi. Ostatnie kilka milionów lat przyniosło wymieranie niezliczonych grup zwierząt i roślin. Nie było już wzlotów i upadków bioróżnorodności, jedynie powolna śmierć w głodzie, pragnieniu i spiekocie.
Agonia ziemskiego życia nie dobiegła jednak jeszcze końca. Najbardziej uparte i najlepiej przystosowane gatunki wciąż jeszcze znajdowały sposoby by przetrwać. Rośliny nauczyły się przeprowadzać fotosyntezę w sposób możliwie najbardziej efektywny sposób by przetrwać w niegościnnym świecie. I choć przeminął czas rozległych puszcz i dżungli, to królestwo roślin wciąż hardo rzucało wyzwanie niegdyś umożliwiającej, a teraz stopniowo odbierającej życie gwieździe.
Woda stawała się towarem deficytowym. Rosnąca temperatura przyczyniała się do wysychania mniejszych zbiorników, w innych zaś woda nierzadko wrzała. Wypływająca spod ziemi woda była luksusem, wiele żywych istot przystosowało się jednak do picia wrzątku. Te, które znajdowały najlepszej jakości wodopoje rzadko kiedy decydowały się na dalszą wędrówkę. Zwierzęta preferujące osiadły tryb życia potrafiły rzucić się na potencjalną konkurencję uzurpującą sobie prawo do wodopoju. Najczęściej jednak unikano wchodzenia sobie w paradę. Narażanie życia bez potrzeby było jeszcze większą głupotą niż w lepszych czasach.
Wszystkożerność stała się normą - rośliny, świeże mięso i padlina były tak samo ważne w jadłospisie niemal wszystkich gatunków. Umierający glob nagradzał oportunistów i gatunki elastyczne, specjalizacja mogła prędko doprowadzić do zguby. Mieszkańcy tego świata praktycznie w niczym nie przypominali swych przodków z czasów cywilizacji ludzi. Masowe wymierania, epoki lodowcowe i następujące po nich interglacjały, dryf kontynentów i warunki środowiskowe wielokrotnie przetasowywały układ sił na planecie.
Na przykład już kilkaset milionów lat wcześniej pojawiło się kilka gatunków gadów, które wzbiły się w przestworza - po raz pierwszy od czasów masowego wymierania, którego ofiarą padły nie ptasie dinozaury. Z czasem szeregi latających gadów powiększyły się, lecz u kresu istnienia ziemskiego życia przestworza przemierzały jedynie trzy, daleko spokrewnione gatunki. Największy z nich, ostatni przedstawiciel lotarydów prowadził samotniczy tryb życia. Z nieba wypatrywał skupisk zieleni i zwierzyny. Gdy spostrzegał żywą zdobycz gwałtownie obniżał lot kierując zakończony niby-ostrzem pysk na ofiarę i dzięki doskonałej koordynacji wzrokowo ruchowej nadziewał ją nań. Skrzydlaty gad żywił się na ziemi, jednak zaloty i kopulacja odbywały się w powietrzu. Przypominały one taniec, jednak z biegiem ostatnich kilkudziesięciu tysięcy lat ów taniec stawał się coraz krótszy i prostszy. Lotarydy były na tyle inteligentne, że nauczyły się nie marnować energii na zbyt długie zaloty. Coraz bardziej nieprzyjazny świat uczynił z nich pragmatyków.
W coraz cieplejszym i surowym świecie szukanie chłodu było więcej niż pożądane. Maleńkie ssaki, kirole, których odległymi przodkami były szczury nauczyły się tworzyć swoiste schrony, przypominające kopce kretów. Kirole nie były jednak istotami żyjącymi pod ziemią; schrony miały wydrążone dziury umożliwiające wychodzenie, były też budowane w całości na powierzchni. Grupy kiroli tworzyły zbiorowiska schronów, gdzie spędzały większą część dnia wychodząc przede wszystkim, by zdobyć pożywienie. Czyniły to o świcie lub wieczorem, nie prowadziły nocnego trybu życia. Wtedy też istniało mniejsze zagrożenie spotkania większych i potencjalnie niebezpiecznych zwierząt. Skupiska schronów kiroli powstawały zawsze przy źródłach słodkiej wody - zwierzęta te nie zwykły się przemieszczać.
W niezwykle ciekawy sposób ewoluowały również zarze - nieduże ptaki, których odległymi przodkami były strusiowate. Te gatunki zarzy, które istniały jeszcze w omawianym czasie należały do najwytrzymalszych i najbardziej zdeterminowanych gatunków ptaków w historii Ziemi. Cechą charakterystyczną tych zwierząt był lekki pancerz izolujący ich tułów od gorącego powietrza. Wyewoluował on z piór proto-zarzy, gdy temperatura na Ziemi zaczęła rosnąć. Pancerz umożliwiał cyrkulację powietrza dzięki temu, że nie przylegał szczelnie do ciała. U jego podstawy znajdowała się warstwa lekkiego, przewiewnego puchu stanowiącego spoiwo między skórą właściwą a pancerzem. Dzięki temu przystosowaniu zarze mogły prowadzić dzienny tryb życia i relatywnie komfortowo znosić skwar. A jednak ich liczebność, podobnie jak i innych gatunków stopniowo malała - ostatnie wielokomórkowe organizmy miały wymrzeć za niecałe sto pięćdziesiąt tysięcy lat. W tym czasie ostatniej próby zarze miały zapisać się jednak jako ostatnia ewolucyjna innowacja na taką skalę - jedyne opancerzone ptaki w historii umierającego świata...
Życie w wodzie przeniosło się w głębiny i jaskinie. Do wrzątku można się przystosować, lecz do znikającej wody już nie. Ostatnie gatunki ryb i skorupiaków kryły się w mroku, świat wód stał się światem ślepców.
Agonia Ziemi i jej wielokomórkowych mieszkańców miała trwać jeszcze dziesiątki tysięcy lat. Pewnego dnia ostatnie głodne i zabiedzone zwierzę miało wyzionąć ducha po tygodniach samotnej wędrówki i dosłownie kilku skromnych posiłkach z wysuszonych, martwych roślin zjedzonych przez te tygodnie. Przez jakiś czas miała trwać era prostych ekstremofilów, niewidocznych dla gołego oka, nawet, gdyby jakiekolwiek znalazło się na wpół wymarłym świecie. Stworzenia te radziły by sobie lepiej i dłużej niż wielokomórkowe zwierzęta, jednak po kolejnych dziesiątkach milionów lat i one uległy jaśniejącemu Słońcu. A jednak życie na Ziemi, choć miało dobiec końca miało za sobą długą, pełną wzlotów i upadków historię. Zarówno śmierć ostatniego zwierzęcia jak i mikroskopijnego ekstremofila były zwieńczeniem wspaniałej opowieści o żywej planecie. Gdyby należały do gatunków rozumnych i były świadome tego, że stawiają ostatnią kropkę w księdze historii życia z pewnością prócz strachu i smutku odczuwałyby dumę.
Stefan Dziekoński
Fot. Pixabay